Seryjni mordercy, psychopaci i szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas! „Piękna Zośka. Sztuka zbrodni"

Data: 2023-10-05 10:22:53 | Ten artykuł przeczytasz w 15 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Tragiczne i smutne historie opisane w tej książce na długo zapadają w pamięć. Szaleństwo morderczyni Very Renchi, zagadka porwań czterech chłopców, śmierć pięknej Zofii Paluchowej czy zabójstwo Catherine Zaks obnażają trudną prawdę o naturze człowieka – jest zdolny zabić w każdych okolicznościach i z każdego powodu.

TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.

Piękna Zośka. Sztuka zbrodni grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Piękna Zośka. Sztuka zbrodni zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Piękna Zośka. Sztuka zbrodni:

1

Karl był zabawnym mężczyzną, wyróżniał się niewymuszoną swobodą bycia idącą w parze z nienaganną elegancją. Gotowy poratować każdą sytuację trafnym żartem lub czarującym uśmiechem, sprawiał, że ludzie dobrze się czuli w jego towarzystwie.

Nawet teraz, dwanaście lat później, siedzi na kamiennej ławeczce uśmiechnięty i odprężony. Skórę ma ciemną i grubą, a zęby białe, zupełnie jak wtedy, kiedy go poznała. Vera doskonale pamięta tamto przyjęcie. Wystarczyło, że starszy przedsiębiorca posłał jej zalotny uśmiech, by zupełnie straciła dla niego głowę. Mało kogo tak kochała – i mało kogo darzyła tak ogromną nienawiścią, od której do dziś zapiera jej dech w piersiach.

Karl wstaje z ławki, kłania się przed nią i prosi do tańca, a Vera wybucha gardłowym śmiechem. Nie jest już uroczą, szczebioczącą panienką, na czole ma kilka zmarszczek, w gąszczu jej włosów widać siwe nitki, choć nie skończyła trzydziestu pięciu lat. To potworne miejsce sprawia, że skóra jej wiotczeje. Oczy ma nieumalowane, paznokcie połamane, dłonie suche jak papier, a kształtów jej ciała nie da się rozpoznać pod zgrzebną szmatą, jaką jej dali na przebranie.

Karl wcale nie zwraca na to uwagi; wirują w tańcu między kratami, ławkami i wiadrem. Uścisk ma mocny jak przy ich pierwszym spotkaniu, w jego ramionach Vera czuje się młodo. Jest jej, bo przed laty uczyniła go swoim; jego życie należy do niej, jego dłonie należą do niej, jego spojrzenie śledzi prześladuje – już tylko ją.

– Moja dziecina – mówi i śmieje się, tym czarującym, lekko ochrypłym śmiechem, śmiechem dojrzałego mężczyzny, który wypalił niejedną fajkę, wypił niejeden kieliszek alkoholu i niejednej dziewczynie zawrócił w głowie. Tak samo się śmiał, gdy mu kiedyś powiedziała, że będzie mieć go ona albo nikt nigdy nie będzie go już miał.

* * *

Miała dwadzieścia lat, gdy poprosił o jej rękę. Ojciec Very szanowany arystokrata, człowiek młodszy od Karla o kilkanaście lat – zgodził się na ślub z nieopisaną ulgą, która już wtedy powinna mu dać do myślenia. Dziewczyna zapiszczała, wspięła się na palce, wycałowała jego policzki, czoło i nawet dłoń, a potem wirowała w piruetach na swoich niskich obcasach i wywijała sukienką jak mała dziewczynka. Miała niesamowity, perlisty śmiech, w jej oczach było tyle życia, że i on czuł się przy niej znacznie młodszy. Na ślubnym kobiercu stanęli miesiąc później i nie minęło dużo czasu, gdy Vera zaszła w ciążę.

Karl był nią zafascynowany tak, jak tylko niemal sześćdziesięcioletni mężczyzna może być zafascynowany przepiękną dwudziestolatką. Nie rozumiał, dlaczego go wybrała, dlaczego nie przeklinała tego małżeństwa każdego dnia, dlaczego nie próbowała się opierać ojcu i tak jawnie okazywała mu swoje zainteresowanie. Mogła mieć każdego mężczyznę.

Pochodziła z zamożnej rodziny, była jedyną spadkobierczynią swojego ojca, cieszyła się tak niemożliwą urodą, że trudno było przejść obok niej obojętnie, a gdy się uśmiechała, topniało serce. Dlaczego nie wybrała chłopca w swoim wieku, tylko mężczyznę, który mógłby być jej dziadkiem, skoro nie chodziło o pieniądze czy wpływy?

Nie potrafił tego zrozumieć i nie zrozumiał aż do końca, bo Vera nigdy nie zdradziła swojej motywacji, a Karl był człowiekiem na tyle pewnym siebie – swojego charakteru, nieprzemijającego uroku osobistego i ambicji – że po czasie zaakceptował fakt, iż dziewczyna po prostu go kocha. Przestał doszukiwać się innych powodów. Nie miał ku temu podstaw, bo choć w jego posiadłości, do której się przeprowadziła, wśród służby i gości było wielu przystojnych mężczyzn, spojrzenie żony było zogniskowane tylko na nim.

Vera kochała jak nikt inny, całą sobą. Rankiem witała go szerokim uśmiechem, gotowa już do dnia, pachnąca mydłem, z umalowanymi powiekami, zaróżowionymi policzkami i pysznie zaciśniętym gorsetem, w ciągu dnia chodziła za nim krok w krok po posiadłości, zabawiając rozmową, a gdy wracał zmęczony ze spotkań służbowych, sama zdejmowała mu buty i lała wino do kieliszka tak długo, jak długo trzymał się jeszcze na nogach. Vera była słodka jak malinowy miód, który można jeść łyżką prosto ze słoika.

Wiele razy, leżąc w łóżku do późnych godzin nocnych i nie mogąc spać, zasłuchany w jej spokojny oddech i zapatrzony w gąszcz kruczoczarnych włosów spoczywających na jego ramieniu, zastanawiał się, co dobrego zrobił w życiu, by sobie na nią zasłużyć. Może kiedyś przypadkiem okazał dobroć czarownicy, która – nie chcąc pozostać mu dłużną rzuciła miłosne zaklęcie na tę młodziutką dziewczynę i ofiarowała mu ją w podzięce?

Być może dobro wraca. Być może istnieje karma, o której mówiono na Dalekim Wschodzie. Być może dobrzy ludzie umierają szczęśliwi i spokojni w ramionach swoich ukochanych. Być może. Jednak Karla w żadnym wypadku to nie dotyczyło, ponieważ Vera nie była jego nagrodą, tylko klątwą przypieczętowaną ślubnym pocałunkiem, która dopiero nabierała rozpędu, by uderzyć mocno i znienacka.

Miód daje rozkosz podniebieniu tylko przez chwilę, a w nadmiarze wywołuje mdłości.

Kilka miesięcy po ślubie obecność Very zaczęła się robić niewygodna. Ledwo przekraczał próg domu, nie było chwili, by mógł odetchnąć od jej zbyt chętnych rąk, włosów pachnących mdlącym aromatem bzu czy szybkiego stukotu obcasów towarzyszącego jej krokom. Wiek zaczynał dawać mu się we znaki. Był już stary, stary i zmęczony, potrzebował ciszy, odpoczynku, snu. Nie miał chęci wchodzić z nią do łóżka, szczególnie gdy zaokrągliła się, spuchła i oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka.

Początkowo się ucieszył. Oczywiście, ciąża Very była wspaniałą wiadomością – jego dzieci były już dorosłe, porozjeżdżały się po świecie, dobrze sobie radziły, a w domu zrobiło się trochę pusto od ich wyjazdu i nawet natarczywa obecność jego nowej żony nie potrafiła zapełnić tej pustki. Zresztą po raz kolejny udowodnił sobie, że jego metryka o niczym nie świadczy i nadal jest mężczyzną z krwi i kości, gotowym założyć nową rodzinę i spłodzić potomka. Nie były to jednak jedyne powody jego radości. Po cichu liczył na to, że gdy dziecko przyjdzie na świat, Vera skoncentruje się na nim i da Karlowi w końcu odetchnąć.

Żona była jednak na tyle spostrzegawcza, by zauważyć, że nie budzi w nim już tego samego zainteresowania co wcześniej i że najpewniej straciła atrakcyjność w jego oczach, gdy tylko znalazła się w stanie błogosławionym. Zbywał ją i coraz częściej szukał wymówek, by przebywać poza domem. Vera odpowiadała mu powściągliwym uśmiechem, ale w jej oczach coś się zmieniło, spojrzenie nabrało zaciętości, podejrzliwości.

Ach, to spojrzenie! Karl zaraz pożałował każdej zabitej sarny, którą śledził podczas swoich rozlicznych polowań, bo tak się właśnie czuł – jak osaczone przez myśliwego zwierzę. Nawet gdy wychodził, miał wrażenie, że wzrok żony błądzi mu po plecach, że lepi się do jego skóry jak smar, którego nie sposób zmyć wodą. O ile początkowo obawiał się, że żona go zdradzi, gdy tylko nadarzy się okazja, tak teraz był pewien, że nigdy się jej nie pozbędzie, bowiem ledwo uczyniła go swoim, zagnieździła się w nim jak pasożyt. Śmiał się wciąż, gdy mu mówiła, że do niej należy, i potwierdzał jej słowa kwiecistymi wyznaniami miłości, ale już nie bez wahania; każda taka wątpliwość po trochu sprawiała, że rosła w nim chęć, by wyrzucić ją ze swojego domu i ze swojego życia.

Był naiwny, gdy myślał, że ich małżeństwo trwa tylko dlatego, że daje mu kolejną szansę. Był głupi, skoro zdawało mu się, że decyzja należy do niego. Był zbyt pewny siebie, gdy zlekceważył drobną, śliczną, młodą Verę, z której ust nigdy nie padło w jego stronę żadne złe słowo. Vera nie raniła słowami, właściwie wcale nie potrafiła ranić, ale nie dlatego, że była z natury łagodna i posłuszna, a dlatego, że zwyczajnie nie uznawała półśrodków.

– Będziesz mój albo niczyj – szeptała, kiedy się upijał, a te słowa rezonowały mu w głowie kolejnego dnia jak zaklęcie.

Gdy Lorenzo przyszedł na świat, przez kilka tygodni Karl czuł, że jego małżeństwo uda się jeszcze uratować. Chłopiec był zdrowy, silny i piękny; na jego główce szybko pojawiły się czarne włosy, skórę miał ciemną po ojcu, a gdy krzyczał, stawiał na nogi całą posiadłość. Taki syn mógł się narodzić tylko z młodej, pełnej życia dziewczyny, jaką była Vera. Karl – choć nigdy szczególnie nie interesował się swoimi dziećmi w wieku niemowlęcym – nie potrafił oderwać wzroku od Lorenza. Widział w nim swoją nadzieję, prawdziwego spadkobiercę, który zostanie, by doglądać majątku, zamiast pójść w ślady swoich braci i wybyć na zachód. On nie wystraszy się widma wojny, bo ojciec i matka wychowają go na odważnego, silnego mężczyznę.

Te nadzieje i wizje pryskały jak bańki mydlane, gdy tylko ktoś próbował zabrać syna z ramion Very. Żona Karla w stosunku do syna była równie zaborcza, co w stosunku do męża, a to nigdy nie wróżyło dobrze chłopcu w rodzinie arystokratów. Mężczyzna nie musiał długo czekać na efekty – po kilku tygodniach Lorenzo wył wniebogłosy, gdy tylko dotykał go ktoś inny, niż Vera, a Karl miał już dość. Nie mógł znieść żony, nie mógł znieść dziecka, nie mógł też znieść domu, bo każdy jeden pokój, każdy zakątek, każdy koń i każdy kawałek ogrodu kojarzył mu się wyłącznie z niedającą się ignorować obecnością Very.

To była historia stara jak świat. Głupi starzec żeni się z piękną, młodą kobietą, oszołomiony jej zainteresowaniem i fartem, jaki mu się trafił przed śmiercią, ale nudzi się szybko, bo piękne, młode kobiety mają to do siebie, że ich wdzięk w oczach starców przemija, gdy tylko udaje się je usidlić na dłużej niż jedną noc. W końcu starzec zaczyna się nudzić tą samą uroczą twarzą każdego dnia i postanawia powtórzyć zabawę, tym razem bez deklaracji i bez wielkich planów. Młoda żona wyczuwa, co się święci. Frustracja, zazdrość i rozgoryczenie nabierają na sile. Małżonkowie zaczynają się dusić, ale obietnicy nie można złamać, nie w tym świecie, nie w tych czasach, wobec czego dają upust swojemu cierpieniu w różnoraki sposób. Dla Karla znaczyło to jednak zupełnie co innego, niż dla Very.

Zaczął więc zostawać do późna w pracy. Wynajął gabinet w mieście, umawiał się na spotkania, które ledwo mógł pomieścić w terminarzu, odwiedzał wszystkich starych przyjaciół i wyjeżdżał tak często, jak tylko mógł, a gdy przychodziły do niego listy z zaproszeniami od jego dzieci, pakował się i jechał bez słowa. Sam, co bardzo nie podobało się Verze, bowiem zazdrosna była nie tylko o inne kobiety, ale też o inne dzieci.

Karl nie wiedział, kiedy nastąpiło apogeum ich cichego, nigdy nieporuszonego w rozmowie konfliktu, ale poczuł, gdy napięcie wyraźnie opadło. Nie mógł jednak spodziewać się, że ma za sobą zaledwie punkt kulminacyjny tej opowieści, a katharsis było jeszcze przed nim. To, co w jego wyobrażeniach było opadającym po bitwie kurzem, w istocie stanowiło śnieżną kulę toczącą się w dół zbocza, by zmieść wioskę leżącą u jego podnóża lawiną z prawdziwego zdarzenia.

Vera w pewnym momencie przestała zabiegać o jego uwagę i to powinno wzbudzić czujność Karla, ale desperacja sprawiła, że zrzucił wszystko na karb troski o dziecko. Widocznie żona odpuściła nierówną walkę – i dobrze. Opieka nad dzieckiem ją wyciszyła, jej uśmiech stał się łagodniejszy, krok wolniejszy, gorsety trochę luźniejsze. Zasypiała szybko, odwrócona do niego plecami, a gdy wyjeżdżał, wychodziła na dziedziniec, by ucałować jego policzki – bez błagania, by zabrał ją ze sobą, bez zazdrości, bez wyrzutów. Z rozkapryszonej dziewczynki zmieniła się w stateczną i opanowaną kobietę.

Czasem tylko zdawało mu się, że gdy się zamyślała, w jej spojrzeniu pojawiał się dziwny chłód, który zaraz jednak znikał, gdy tylko odzyskiwała rezon. Po tych chwilach rozkojarzenia na powrót przybierała uśmiech i prezentowała mu miłe słowo – chwaliła spinki od mankietów, pytała, czy się wyspał i czy w pracy odniósł znów jakiś sukces.

Zapomniał, że Vera ma szósty zmysł i samym spojrzeniem potrafi się przed nią zdradzić. A w jego spojrzeniu było wszystko: niechęć do żony, do wspomnienia jej spuchniętych piersi i brzucha pooranego ciemniejszymi pręgami, rozdrażnienie na dźwięk jej głosu, obrzydzenie do marudnego, głośnego syna, którego wydała na świat i którego niebawem zepsuje jak zabawkę.

Była tam też ochota na coś innego, na posmakowanie dawnego życia, o którym wciąż jeszcze pamiętał i do którego nadal miał dostęp. I chociaż Karl nigdy nie powiedział Verze, że już jej nie kocha, a także nie oddał się w ramiona innej kobiety, by choć na chwilę o niej zapomnieć, ona wiedziała. Wiedziała, że Karl wymyka jej się z rąk.

A przecież mógł być tylko jej. Jej albo niczyj.

Głos uwiązł mu w gardle podczas jednej kolacji. Gdyby tylko nie stracił czujności i nie zlekceważył niepokojącego opanowania swojej żony, z pewnością udałoby mu się tego uniknąć. Vera była wtedy dwudziestoletnią dziewczyną, inteligentną i przebiegłą, ale bardzo emocjonalną – ta emocjonalność jeszcze mogłaby stać się jej gwoździem do trumny. Było już jednak za późno, bo Karl wyłożył jej się jak na tacy i mógł tylko z niedowierzaniem przesuwać wzrok od kieliszka z winem, który mu napełniła, do jej twarzy i z powrotem, czując, jak trucizna rozlewa mu się po żołądku.

Jego dziecina zmieniła się w kobietę, z jej oczu zniknęły resztki miłości, pozostała tylko decyzja, podjęta już i ostateczna, której nie dało się cofnąć. Ostatnim, co zobaczył, była jej twarz, która na jego oczach stała się bezbarwną, piękną maską skrywającą demona.

Nie, nie demona. Nie było w niej nic duchowego, tak jak nic nadprzyrodzonego nie mogło umotywować jej czynu. Nie była demonem, a jego nie dopadła klątwa. Była tylko kobietą.

I morderczynią.

Karl w ostatnich chwilach swojego życia na własne oczy zobaczył prawdziwego potwora.

* * *

Vera śmieje się jak szalona, wirując w tańcu. Znów jest tak, jak przed dwunastoma laty, znów są w ogrodzie, pada lekki deszcz, nieopodal szumi fontanna, a jej Karl ma rozwiane siwe włosy, rozkloszowaną koszulę i uśmiecha się do niej, odsłaniając wszystkie zęby. Zakochała się w nim kiedyś do szaleństwa i znów się zakochuje; to był tylko zły sen, zła wizja. Tak mogłoby być, gdyby uwierzyła w przeczucie i zrealizowała swój plan.

Karl nie mógłby jej zdradzić. Nie mógłby przestać jej kochać, bo wciąż patrzy na nią z tą samą miłością, z tym samym niedowierzaniem. Wciąż nie widzi świata poza nią, bo ona jest jego światem, jego słońcem.

Jednak wtedy zatrzymują się i on pyta:

– A gdzie Lorenzo? Gdzie się podziewa ten urwis?

I wszystko sypie się jak domek z kart. Vera odsuwa się od niego z wściekłością i wrzeszczy, i rwie włosy z głowy, i syczy, gdy Karl śmieje jej się prosto w twarz.

– Gdzie zgubiłaś naszego syna, dziecino?

Zaraz potem lodowata deszczówka leci na jej głowę, na plecy i na ramiona, szmata przemaka do suchej nitki, a Karl znika. Vera kuli się w rogu, obejmuje kolana ramionami i mocno zaciska powieki.

W oddali, po korytarzach niesie się szczekanie psa.

Książkę Piękna Zośka. Sztuka zbrodni kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Piękna Zośka. Sztuka zbrodni
Paulina Stępień 0
Okładka książki - Piękna Zośka. Sztuka zbrodni

Seryjni mordercy, psychopaci i szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas! Tragiczne i smutne historie opisane w tej książce na długo zapadają w pamięć...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Upiór w moherze
Iwona Banach
Upiór w moherze
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Jemiolec
Pożegnanie z ojczyzną
Renata Czarnecka ;
Pożegnanie z ojczyzną
Sprawa lorda Rosewortha
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Szepty ciemności
Andrzej Pupin
Szepty ciemności
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall
Gdzie słychać szepty
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Katarzyna Ceklarz; Urszula Janicka-Krzywda
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Zróbmy sobie szkołę
Mikołaj Marcela
Zróbmy sobie szkołę
Siemowit Zagubiony
Robert F. Barkowski ;
Siemowit Zagubiony
Pokaż wszystkie recenzje