Dyplomaci i błazny. Fragment książki „Brytyjska monarchia od kuchni"

Data: 2019-11-28 13:35:20 | Ten artykuł przeczytasz w 30 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Wiadomości z życia brytyjskiej rodziny królewskiej wciąż podbijają media, miliony osób na całym świecie codziennie śledzą z zaciekawieniem wszystkie doniesienia zza bram Buckingham Palace.

Monarchowie nie gotują. Nie ubierają się samodzielnie, nie nalewają sobie picia ani nie ścielą łóżka. Podobno przyszły władca Królestwa, jego posiadłości i terytoriów, nawet nie wyciska sobie sam z tubki pasty do zębów, gdyż zadanie to należy do jednego z czterech jego kamerdynerów, który nakłada pastę na królewską szczoteczkę ze zdobionego srebrnego dozownika. Oficjalnie zdementowano za to inną słynną legendę o ,,rozpieszczaniu członków rodziny królewskiej", zgodnie z którą każdego ranka przed księciem Walii stawiano siedem gotowanych jaj uszeregowanych według ich twardości, każde opatrzone cyfrą oznaczającą liczbę minut gotowania, tak aby mógł każdego spróbować i wybrać najbardziej mu odpowiadające.

Szczodrze sponsorowany przez swoich poddanych brytyjski dwór zatrudniał rzesze kucharzy, pokojówek, lokajów, mamek, nianiek, ogrodników, sekretarzy i urzędników. Pielęgnowane przez stulecia rytuały dworskie miały na celu utrwalenie wizji monarchy jako osoby wyjątkowej, ważniejszej niż prezydenci czy milionerzy. A jak lepiej to osiągnąć, niż udowadniając, że przyziemne czynności nie przystoją monarsze. Na usługach królowej przez długi czas była choćby pomocnica, która podawała monarchini wachlarz w sypialni, nalewała wodę do mycia rąk i zdejmowała rękawiczki. Ale już wkładanie monarchini obuwia i zdejmowanie go było domeną paziów. Tak było przez wieki, tak jest również dziś.

Nawet obecnie tysiące osób czuwają codziennie nad maksymalnym komfortem zaledwie kilkorga osób z rodziny królewskiej. Co ciekawe, z czasem liczba pracowników rosła – dwór Elżbiety II zatrudnia dziś bowiem blisko 1200 osób, podczas gdy jej babka, królowa Wiktoria miała ich ,,zaledwie" 921.

Wydawnictwo Bellona zaprasza do lektury książki Brytyjska monarchia od kuchni. Dziś w naszym serwisie prezentujemy jej obszerny fragment, poświęcony mistrzowi ceremonii na brytyjskim dworze:

Dyplomaci i błazny

W czasach Elżbiety I cudzoziemskich dyplomatów witał jeden z dwudziestu pięciu członków jej honorowej straży przybocznej. Tego, który akurat był dostępny, wysyłano, aby ich powitał, poprowadził do przydzielonych apartamentów oraz przekazał im wiadomości i asystował na audiencji u królowej. Oznaczało to brak pewnej ciągłości – „nigdy jednego nie posyłano dwa razy”, jak skarżył się poseł francuski w 1597 roku – a także ryzyko, że ambasadorowie i posłowie, którzy byli niesłychanie wrażliwi na wyimaginowane oznaki lekceważenia, mogą poczuć się urażeni brakiem – ich zdaniem – okazania im należnego szacunku.

Mistrz ceremonii na dworze królowej

W maju 1603 roku Jakub I, zaledwie dwa tygodnie po tym jak wkroczył do Londynu jako król, postanowił zaradzić tej sytuacji. Mianował sir Lewisa Lewknora urzędnikiem odpowiedzialnym za opiekę nad cudzoziemcami z roczną pensją w wysokości 200 funtów szterlingów. Lewknor, który płynnie mówił po hiszpańsku, miał pilnować, aby przyjeżdżający z wizytą zagraniczni dygnitarze byli traktowani z szacunkiem. Miał doglądać właściwego zakwaterowania dla nich samych i ich świty, która mogła składać się nawet ze stu służących. Sprawdzać, czy przydzielone pokoje są odpowiednio zaopatrzone w łoża, pościel, stołki i stoły – wszystkie dostarczane z królewskiej garderoby. Musiał dokładnie wyjaśnić, za co król będzie płacił – zazwyczaj za jedzenie, piwo i wino, opał, świece i pochodnie, jednak wyłącznie przez określony czas, po upływie którego ambasador musiał sam znaleźć źródło finansowania. Musiał też organizować powozy, aby przywozić dyplomatę na audiencję z królem i następnie odwozić z powrotem. Pozycja mistrza ceremonii była nowa, choć komentatorzy przydają jej rzekomej starożytności, utrzymując, że jest to „pradawny urząd […] od dawna nieobsadzany i nieomal zapomniany”. W 1605 roku Lewknor otrzymał sprawowany przez siebie urząd w dożywocie, dodano mu też trzech pomocników: marszałka ceremonii (marshal of ceremonies) i dwóch asystentów.

W 1612 roku John Finet, czterdziestojednoletni dworzanin niższego szczebla, który służył na kilku europejskich dworach i mówił po francusku, hiszpańsku, niemiecku i włosku, został awansowany na jednego z dwóch pomocników Lewknora. Finet był sumiennym zastępcą – tak sumiennym, że często toczył spory z Lewknorem, który uważał, że biegłość i sprawność jego podwładnego rzucają cień na jego własne, dość leniwe podejście do obowiązków. Pierwsze wkroczenie Fineta w świat międzynarodowej dyplomacji okazało się od razu testem najcięższego kalibru. W niedzielę 14 lutego 1613 roku w kaplicy pałacu Whitehall córka Jakuba I Elżbieta poślubiła Fryderyka V, elektora Palatynatu Reńskiego.

Ślub królowej Elżbiety

Ślub poprzedzały okazałe widowiska. Wieczorem, w piątek 12 lutego, król z królową, księżniczka Elżbieta i palatyn, „a także reszta szlachetnie urodzonych Anglików”, zebrali się przy oknach pałacu Whitehall, by oglądać pokaz fajerwerków na Tamizie. Po walce ognistego smoka z równie ognistym św. Jerzym widzowie obejrzeli płonącego jelenia, którego przez wodę ścigało stado psów myśliwskich „utworzonych z płonącego ognia" . W sobotę wieczór pokazano na rzece bitwę morską, prezentującą atak na Algier i kończącą się zajęciem miasta oraz uwolnieniem chrześcijańskich niewolników. Król i królowa wraz z innymi gośćmi oglądali pokaz z prywatnych schodów (Privy Stairs) w Whitehall.

W niedzielę odbyła się ceremonia zaślubin. Przy dźwiękach fanfar pan młody ruszył w procesji z domu bankietowego, odziany w biały strój przybrany złotem i perłami. Następnie szła piękna panna młoda, w sukni z białej satyny, w złotej koronie wysadzanej perłami i brylantami. Jej tren podtrzymywało czternaście czy piętnaście dam, wszystkie ubrane w suknie z białej satyny. Potem odbyła się uczta w domu bankietowym oraz tańce. Uroczystości ciągnęły się jeszcze w poniedziałek i wtorek. Były też maski i inne zabawy. Wszystko udało się doskonale.

Królewska wpadka

A dokładniej – niemal wszystko. Na dzień przed ślubem lord szambelan, hrabia Suffolk, posłał Johna Fineta do Ferdinanda de Boiscota, ambasadora Niderlandów Hiszpańskich, z formalnym zaproszeniem na zaślubiny. Niderlandy Hiszpańskie znajdowały się pod rządami arcyksięcia Albrechta VII Habsburga i arcyksiężnej Izabeli Habsburg, infantki hiszpańskiej. Każde zaproszenie na dwór musiało uwzględniać fakt, że ambasadorowie Hiszpanii i Francji oraz ich sojusznicy, czyli odpowiednio Niderlandy Hiszpańskie i Wenecja, od lat znajdowali się w sporze dotyczącym precedencji. Odpowiedzią Jakuba I było niezapraszanie ich wszystkich równocześnie, jeśli tylko była taka możliwość.

Finet, zaprowadzony do Boiscota, powiadomił ambasadora, że król zaprosił posłów francuskiego i weneckiego na „uroczystości dnia pierwszego”. Czy zatem on chciałby wziąć udział w celebracjach drugiego czy trzeciego dnia, i czy będzie uczestniczyć w obiedzie, kolacji, czy też w jednym i drugim? Na chwilę zapadła cisza, zanim Boiscot zapytał ze zmarszczonymi brwiami, na co wybiera się ambasador hiszpański. Hiszpański ambasador, odpowiedział Finet, jest chory. Po kolejnej chwili milczenia Boiscot chciał wiedzieć, dlaczego ambasador wenecki ma być obecny na uroczystościach pierwszego dnia, a jego zaprasza się jedynie na drugi bądź trzeci dzień? Gdyby nie był przedstawicielem wielkiego władcy, przyjąłby każde zaproszenie, mógłby nawet podawać potrawy na stół młodej pary. Ale jest. A jeśli pierwszeństwo przyznano Wenecji, „nędznej republice rządzonej przez mieszczan, którzy mają nieledwie skrawek terytorium w porównaniu z jego panem”, to on zaproszenia nie przyjmuje. Po czym, coraz bardziej wściekły, oznajmił Finetowi, że nie wie, czym zasłużył sobie na takie traktowanie. Ambasador wenecki zapraszany jest na wszystkie wydarzenia, on zaś nie. W końcu odprawił Fineta, a potem jeszcze wysłał list do lorda szambelana, powtarzając w nim, że zaproszenie „było na drugim miejscu po kimś, kto nie miał najmniejszych podstaw, aby go poprzedzać”, dlatego nie może się pojawić.

Boiscotowi dano czas, by ochłonął, a tymczasem rozpoczęły się uroczystości zaślubin. Po raz kolejny posłano Fineta do rezydencji przedstawiciela Niderlandów Hiszpańskich, tym razem z długim listem wyjaśniającym, że nie chciano go obrazić, żaden bowiem dzień nie jest ważniejszy niż inne, ale – i to był majstersztyk – jeśli jednak jakiś dzień byłby ważniejszy niż pozostałe, to na pewno trzeci, czyli wtorek (był to jednocześnie dzień ostatków).

Ostatni są najważniejsi

Aby poprzeć to argumentami, można twierdzić, iż ostatni dzień uznać należy za największy, jak jest w wielu innych przypadkach, w szczególności zaś w czasie świąt Narodzenia Pańskiego, dla których dzień dwunasty, czyli dzień Trzech Króli, jako że ostatni dzień świąt, uważany jest za najważniejszy. A w wielu miejscach wtorek traktowany jest jako najgłówniejszy dzień zapustów; z tego właśnie powodu maska na dworze, złożona z największych lordów i dam, organizowana jest tego dnia jako najważniejszego ze wszystkich świąt.

Boiscot nie był przekonany.

Finet tymczasem musiał też zająć się ambasadorami Francji i Wenecji, którzy – jak to ujął – także „nie byli wolni od pedanterii”. Jeden z nich powiedział, że jako przedstawiciele koronowanych głów powinni w czasie ślubu poprzedzać księcia Karola. Drugi uważał, że w czasie uczty weselnej powinni mieć zapewnione krzesła, mimo że jedyne osoby, dla których je przewidziano, to młoda para. Nawet książę Karol miał do siedzenia tylko stołek. Te żądania pominięto, tym bardziej że żaden z posłów specjalnie nie naciskał, szczególnie po tym, jak w czasie ślubu Jakub I wziął ich na stronę i powiedział, że nie ma zamiaru brać pod uwagę protestów nieobecnego Boiscota, co oznaczało, że zyskali przewagę nad Niderlandami Hiszpańskimi, a przez to nad Hiszpanią. Nad horyzontem jednak zawisła kolejna katastrofa, kiedy lord szambelan próbował posadzić przy stole żonę ambasadora Francji poniżej księżnych, ale ponad baronowymi, a wicehrabina Effingham, która zajmowała to miejsce, nie zgodziła się ustąpić. Mimo iż ambasador natychmiast uznał to za objaw lekceważenia i wezwał powóz swojej żony (choć nie własny), udało się ją przekonać, aby pozostała na kolacji, podczas gdy lady Effingham, która nie oszczędzała się w czasie obiadu, w ogóle nie pojawiła się na wieczornym przyjęciu.

Mistrz ceremonii od spraw beznadziejnych

Rozwiązywanie tego rodzaju problemów stanowiło chleb powszedni Johna Fineta, który po śmierci Lewknora w marcu 1627 roku objął urząd mistrza ceremonii i sprawował go do śmierci w 1641 roku, u progu wojny domowej. Otrzymywał roczne wynagrodzenie w wysokości 200 funtów szterlingów, ale za każdy dzień pracy w Whitehall dostawał dodatkowo funt, a w Londynie dwa funty. Do tego należy dodać rozmaite upominki i gratyfikacje od wyjeżdżających dyplomatów, które w dobrym roku mogły stanowić nawet dwukrotną wartość jego zasadniczego uposażenia. Rocznie dostawał więc średnio około 600 funtów szterlingów, co dla urzędnika dworskiego niższego szczebla było całkiem pokaźną sumą.

Podatek przeciwko piratom

W czasie czternastu lat na stanowisku mistrza ceremonii Finet kierował pobytem 84 ambasadorów i posłów 18 państw. Niektórzy przyjeżdżali tylko na kilka tygodni, inni przebywali w Anglii latami. Wśród nich byli: Polacy, Szwedzi, Portugalczycy, Persowie i Duńczycy. Jego najznamienitszy publiczny pokaz ceremoniału dyplomatycznego odbył się w 1637 roku, po przybyciu przedstawicielstwa sułtana Maroka. W pierwszym okresie panowania Karola I piraci, którzy mieli bazę w zbuntowanej twierdzy Sala na atlantyckim wybrzeżu Maroka, napadali na angielskie statki, szkodząc działalności potężnej Kompanii Lewantu, której statki płynące na Morze Śródziemne i z powrotem musiały przepływać przez Cieśninę Gibraltarską. Piraci, nazywani przez współczesnych piratami salijskimi (Sally Rovers), uprowadzali łodzie, ładunki oraz setki, a być może tysiące angielskich żeglarzy, których sprzedawali w niewolę na całym wybrzeżu Afryki Północnej.

W roku 1637 problem był już tak poważny, że Karol I doszedł do wniosku, iż coś należy z tym zrobić, po części pod wpływem nacisku Kompanii Lewantu, a po części dlatego, że niepopularny podatek pieniężny, zwany okrętowym, początkowo obejmujący wyłącznie hrabstwa nadmorskie, a potem również leżące w środku kraju, został nałożony właśnie pod pretekstem finansowania działań skierowanych przeciwko „rabusiom, piratom i grabieżcom na morzu” . W marcu 1637 roku niewielka flota ekspedycyjna przybiła do brzegów Afryki nieopodal Sali i rozpoczęła blokadę, która szybko poskromiła piratów salijskich i doprowadziła do uwolnienia 348 chrześcijańskich jeńców: 302 Anglików, Szkotów i Irlandczyków, w tym 11 kobiet, a także 27 Francuzów, 11 Hiszpanów i 8 Holendrów.

Salijscy piraci byli również w stanie wojny z Marokiem, które próbowało ich sobie podporządkować od czasu, gdy w drugim dziesięcioleciu XVII wieku pojawili się tam jako muzułmańscy wygnańcy z Hiszpanii. Sułtan Maroka Muhammad z satysfakcją przyjął fakt, że Anglicy wykonali za niego robotę, kiedy więc w październiku 1637 roku flota wróciła do Anglii, przywiozła ze sobą projekt układu pokojowego pomiędzy Anglią a Marokiem, a wraz z nim nadzwyczajnego posła sułtana, portugalskiego renegata o imieniu Jaurar ben Abdallah. Wysłannikowi towarzyszyło 28 oficjeli i służba oraz Robert Blake, angielski kupiec, który działał w Marrakeszu, a teraz służył jako tłumacz.

Kto płaci za posła?

Po raz pierwszy Finet dowiedział się o tym poselstwie, gdy jacyś kupcy handlujący z Marokiem przyjechali do Hampton Court i obwieścili przybycie Jaurara. Gdy tylko usłyszał nowiny, czym prędzej pospieszył do Gravesend, aby go powitać. Jaurar dostał jednak gorączki, nie mógł więc chwilowo kontynuować podróży, co dało Finetowi nieco czasu na dokonanie niezbędnych przygotowań. Przede wszystkim trzeba było ustalić, jaka dokładnie jest pozycja ambasadora. Posłów z odległych krajów na ogół nie traktowano na równi z ambasadorami państw europejskich, a kiedy Finet próbował uzgodnić najważniejszą sprawę – kto dokładnie będzie płacił za pobyt Jaurara? – hrabia Pembroke, nadworny lord szambelan, stwierdził, że na pewno nie będzie to król. Trzeba więc było zaangażować berberyjskich kupców z Londynu. Kupcy, rzecz jasna, zaprotestowali, utrzymywali, że ich nie stać, gdyż jedynie czterech czy pięciu prowadzi handel z Marokiem, a poza tym wizyta ambasadora ma na celu bardziej sprawy państwowe niż handlowe. Pembroke zaczął się wahać, ostatecznie jednak sprawę przesądziła informacja Fineta, że Jaurar przywiózł prezenty dla króla: cztery sokoły, cztery konie berberyjskie o wartości 300 lub 400 funtów szterlingów każdy oraz dwa siodła z pozłacanymi uzdami i strzemionami, szacowane na jakieś 1000 funtów. Takie podarunki wymagały odpowiedniego odwzajemnienia, zatem ostatecznie uzgodniono, że podobnie jak w przypadku ambasadorów innych ważnych narodów Jaurar i jego świta otrzymają od Korony dzienną dietę w wysokości 25 funtów szterlingów wypłacaną do następnego dnia po audiencji u Karola I (od tego czasu będą musieli sami płacić za swoje jedzenie i picie), a także dom przy Wood Street w samym sercu City, który Korona wynajęła specjalnie dla nich i wyposażyła w niezbędne sprzęty.

Osiemnastego października, osiem dni po tym, jak nowiny o przybyciu ambasadora dotarły do Hampton Court, Finet ponownie udał się do Gravesend. Tym razem zabrał ze sobą trzy barki. Następnego dnia w Greenwich zjawili się dwaj arystokraci, aby wraz z czternastoma lub piętnastoma dworzanami prywatnych apartamentów króla powitać Jaurara i poprowadzić go do królewskiej łodzi, którą popłynęli do Tower Wharf. Tu ambasador wsiadł do królewskiego powozu i przejechał do Tower Hill, gdzie czekało na niego na koniach około stu rajców i znaczących mieszczan, którzy eskortowali go do kwater przy Wood Street.

Wielka parada

Jaurar wciąż był chory, zatem jego audiencja u króla Karola I została odroczona aż do początku listopada, wskutek czego dzienna dieta w wysokości 25 funtów szterlingów była systematycznie wypłacana. Ostatecznie 5 listopada 1637 roku ambasador ruszył do Whitehall na spotkanie z królem. To był imponujący widok. Na czele orszaku jechał konno burmistrz City w asyście sześciu pieszych służących. Za nimi jechało na koniach siedmiu trębaczy, następnie szły cztery berberyjskie konie będące prezentem dla króla, w tym dwa z pozłacanymi siodłami i uzdami, prowadzone przez czarnego Marokańczyka w czerwonej liberii. W paradzie nie wzięły udziału cztery sokoły, jako że niezbyt dobrze zniosły długą podróż z Maroka i uznano, że lepiej będzie, jeśli król dostanie je w prezencie cztery czy pięć dni wcześniej, bo inaczej może w ogóle ich nie zobaczyć. Za końmi szło szesnastu angielskich niewolników uwolnionych przez sułtana Muhammada i odzianych na biało na koszt ambasadora. Za nimi podążało sześciu bądź siedmiu kapitanów City w kapeluszach z piórami oraz dziesięciu dworzan prywatnych apartamentów króla.

Finet szedł następny w kolejności, sam, prowadząc ambasadora, po którego bokach znajdowali się hrabia Shrewsbury i Robert Blake. Blake’owi nakazano trzymać się lekko z tyłu, „aby podkreślić różnicę” w statusie.

Jaurar ben Abdallah prezentował się niezwykle. Gdy orszak szedł ulicami City, mijając ogromną bryłę średniowiecznej katedry św. Pawła, potem przez Ludgate * , a dalej ulicami Fleet i Strand, wszystkie oczy były zwrócone na niego. Dyplomaci zwykle jechali w powozie – on jednak nie. Uprzedził Fineta, że musi jechać konno, albowiem „otrzymał wyraźny rozkaz od króla, swojego pana, że nie może pokazać się publicznie inaczej niż na koniu”, donosił Finet. Jeden ze służących niósł jego pozłacany bułat, drugi zaś pantofle i złotą uzdę jego konia. „Po obu jego bokach szło czterech lokajów w niebieskich liberiach, za nim zaś jechało konno ośmiu ważniejszych członków jego świty Maurów w strojach narodowych”.

Pochód przyciągnął tysiące gapiów. Kiedy Jaurar dotarł do Temple Bar * , wyszła mu naprzeciw westminsterska milicja w sile 400 ludzi, prowadzona przez jednego z dworzan królewskiej sypialni, i poprowadziła go do Whitehall, gdzie utworzyła swego rodzaju gwardię honorową. W końcu ambasadora poprowadzono przez tłumy, które przyszły obejrzeć tę egzotyczną osobistość, do domu bankietowego Inigo Jonesa. Tutaj czekali na niego król i królowa. Poseł odezwał się najpierw do Karola I i ukłoniwszy się trzy razy, wręczył list od swojego pana.

Następnie zwrócił się do królowej Henrietty Marii i chociaż znał hiszpański i włoski, przemówił do niej kilka słów po arabsku, co Blake przetłumaczył na angielski. Następnie odbyła się prywatna konferencja, po której Jaurar i król zeszli schodami prowadzącymi do parku, gdzie Karol odebrał podarki, tj. konie, i zobaczył uwolnionych niewolników. Zapadał już zmrok i nikt nie mógł znaleźć wierzchowca ambasadora. Finet musiał więc odwieźć go do kwatery jednym z królewskich powozów.

To pełne przepychu publiczne widowisko zorganizowane z okazji przybycia Jaurara ben Abdallaha nie miało na celu jedynie uhonorowania nowego sojusznika. Było afirmacją sukcesu polityki zagranicznej Karola I, czyli potwierdzeniem słuszności nałożenia przez niego podatku okrętowego. „Powodem wszystkiego jest okrętowe”, stwierdził półgłosem wicehrabia Edward Conway. Inni komentatorzy zaś podkreślali, że niezależnie od tego, jak wielką znakomitością był marokański ambasador, majestat i okazałość angielskiego dworu wzbudziły podziw Maura. Gdy wszedł do domu bankietowego w Whitehall, pisał jeden z nich, „splendor Ich Królewskich Mości, świetność szlachetnie urodzonych i wielość piękności olśniewających urodą zadziwiły go ponad miarę i zachwyciły ponad wszystkie dotychczasowe cuda”.

Pod koniec marca 1638 roku marokański ambasador doszedł do wniosku, że załatwił już wszystkie sprawy na królewskim dworze. Karol I nakazał więc, by dwa okręty wojenne przybiły do Portsmouth i zabrały marokańską delegację do domu, chroniąc ją przed potencjalnym atakiem piratów. Finet zajął się kupowaniem odpowiednich podarunków zarówno dla Jaurara, jak i jego pana, sułtana Muhammada.

Dary dla sułtana

Sokoły, konie i złocone uprzęże zasługiwały na to, aby było to coś równie imponującego. Albo coś, jak lord szambelan wyszeptał na ucho królowi, co „pozwalałoby odpowiednio, również wedle honoru Jego Królewskiej Mości, uwolnić się od długu, jaki w jego odczuciu ma wobec króla Maroka za dary sobie przesłane”. Zatem ze skarbu wyasygnowano 2 tys. funtów szterlingów. Według ostrożnych szacunków byłaby to równowartość dzisiejszych 285 tys. funtów szterlingów, a mniej ostrożne szacunki mówią o trzech milionach. Pieniądze te Finet i Blake wydali na złocony powóz, pomalowany w kwiaty i wyściełany szkarłatnym aksamitem, cztery duńskie konie do zaprzęgu („z piątym zapasowym”), kolejnych sześć czy siedem koni i klaczy, setkę lanc, różne sukna oraz kopie portretu Karola I i Henrietty Marii pędzla van Dycka.

Zwyczajowym pożegnalnym prezentem dla królewskich ambasadorów były pozłacane zastawy o wartości 800 funtów szterlingów, a dla przedstawicieli republik bądź innych mniejszych państw – także zastawy, ale o wartości jedynie 420 funtów. Blake uprzedził Fineta, że w Maroku obowiązuje zakaz używania takiej zastawy, zatem mistrz ceremonii przyjechał na Wood Street z naręczem wytwornego batystu i płótna oraz różnego rodzaju muszkietami, pistoletami i inną bronią o wartości 800 funtów szterlingów. W odpowiedzi ambasador wręczył Finetowi 120 sztuk złota jako gratyfikację od siebie i kolejne 30 od swojego asystenta. Blake otrzymał złoty łańcuch i medal o wartości 210 funtów, co było zwyczajowym upominkiem pożegnalnym dla pośrednika.

Polityka dotycząca wartości prezentów wręczanych na pożegnanie była określona i stała, co oczywiście nie znaczy, że zawsze akceptowana. Kiedy Juan de Necolalde, który przebywał w Anglii jako wysłannik Hiszpanii (a nie ambasador rezydujący), szykował się w 1637 roku do powrotu do domu, z oburzeniem przyjął wiadomość od Fineta, że na pożegnanie otrzyma tylko łańcuch. „Poderwał się z fotela z takim wzburzeniem, jakiego u niego nigdy nie widziałem”, powiedział Finet, który był tak zaskoczony wybuchem, że natychmiast wysłał raport do sekretarza stanu sir Francisa Windebanka z prośbą o pomoc. Windebank przekazał informację o incydencie królowi, ten zaś oświadczył, że Necolalde był jedynie agentem, zatem Finet musiał wrócić, by oświadczyć Hiszpanowi, że albo bierze łańcuch, albo nie dostanie nic. Necolalde wybrał nic.

Zdarzało się, że odjeżdżający dyplomata poprosił o coś innego niż zwyczajowa złocona zastawa. Na przykład w 1631 roku hrabia Montanery i Castelletto, poseł nadzwyczajny Księstwa Sabaudii, który przybył do Anglii złożyć gratulacje Karolowi I z okazji narodzin pierworodnego syna, zapytał Fineta, czy mógłby zamiast zastawy otrzymać klejnot. Wyjaśnił, że ciężko będzie dowieźć upominek w całości aż do Sabaudii, a jeśli nawet, to rzadko będzie tam używany, a co gorsza – jak można podejrzewać, to była prawdziwa przyczyna prośby – gdy tylko jego pan, książę sabaudzki, wydawać będzie wielką ucztę, z pewnością pożyczy zastawę, aby jej już nigdy nie oddać.

Głównym problemem ze zróżnicowanymi upominkami pożegnalnymi dla dyplomatów były protesty sir Henry’ego Mildmaya, zarządcy jubilerni (master of the Jewel House). Jubilernia była odpowiedzialna za wytwarzanie, ważenie i przechowywanie królewskiej zastawy oraz za dostarczanie prezentów dla wyjeżdżających dygnitarzy. Mildmay miał prawo wręczania upominku, co oznacza, że zazwyczaj mógł schować do swojej kieszeni gratyfikację od obdarowanego do wysokości 40 funtów. Była to całkiem normalna praktyka. Jubilernia wymyśliła jednak inne sposoby na czerpanie profitów ze złoconych półmisków i złotych łańcuchów: podarki często nie były dostarczane na czas, a kiedy już dotarły, ważyły mniej, niż powinny. Korona ustaliła stałą wartość złocenia w wysokości ośmiu szylingów za uncję, zatem w teorii prezent wart 800 funtów powinien ważyć 2 tys. uncji. Kiedy okazało się, że złoty łańcuch ważył o 20 procent mniej, niż powinien, dyplomaci poskarżyli się i Finet był zakłopotany. Mildmay jednakże poszedł w zaparte i zatrzymał pieniądze, które przy wydatkach Korony na prezenty w wysokości 3,6 tys. funtów rocznie mogły urosnąć do całkiem pokaźnej sumy.

Faux pas mistrza ceremonii

Życie sir Johna Fineta kręciło się wokół formalności i ceremoniału. Ale ten niezwykle drobiazgowy człowiek miał też inne oblicze. Świadczy o tym przykład ze stycznia 1618 roku, gdy Jakub I przebywał w rezydencji Theobalds. Według znanego autora listów Johna Chamberlaina Finet zaśpiewał mu pieśń „tak grubiańską i prostacką, że zwarzyła królowi humor i wszystkim innym, którzy ją słyszeli”. Niestety, owa pieśń, w której wykonaniu Finetowi towarzyszyło dziewięciu czy dziesięciu dworzan w charakterze chóru, nie zachowała się do naszych czasów. Zmusza nas jednak do spekulacji na temat przyczyn, dla których Chamberlain dziwił się, iż nikt nie miał na tyle rozsądku, aby „zobaczyć, jakże niestosowne będzie wykonanie tak wstrętnej rzeczy publicznie w obliczu księcia".

Jednym z partnerów Fineta do takich występów był George Goring, dworzanin prywatnych apartamentów króla, człowiek odznaczający się „szczególną skłonnością do żartów”. Wygląda na to, że Finet i Goring często zajmowali się jakąś idiotyczną błazenadą ku uciesze Jakuba I (o ile nie posunęli się zbyt daleko). Według autora książki Dwór i charakter Jakuba I (Court and Character of James I), która po raz pierwszy ukazała się w 1650 roku, Finet i Goring razem z dworzaninem sir Edwardem Zouchem byli „głównymi i najlepszymi błaznami” króla: „rolą Zoucha było śpiewanie sprośnych piosenek i opowiadanie sprośnych anegdot, a do Fineta należało komponowanie tych piosenek. Była też grupa skrzypków przyprowadzanych na dwór specjalnie na te błazeństwa, a Goring był mistrzem ceremonii błaznowania”. Panowie ci organizowali tańce i stroili brewerie ku uciesze króla, dosiadając swoich grzbietów w parodii turniejów na kopie, „póki razem nie pospadali”. Za poprzednich królów te błazeństwa były domeną nadwornego trefnisia – błazna, którego rolą było rozśmieszanie władcy. Za to cieszył się on przywilejem mówienia prawdy, jak to bowiem ujął Erazm z Rotterdamu: „Jest przywilejem głupich, że – oni tylko – mogą mówić prawdę, nie wywołując tym obrazy”. Jakub I też miał nadwornego błazna, niejakiego Archibalda Armstronga, i ów Armstrong uczestniczył w błazenadach razem z Finetem i innymi, jeżdżąc na grzbiecie innych błaznów jak rycerz w szrankach.

Królowie i błazny

Choć w XVII stuleciu rola królewskiego trefnisia nieco już wyszła z mody, była to stała funkcja na dworze Tudorów, na którym wesołkowie przybierali wiele rozmaitych postaci. Henryk VII miał kilku „głupców” bądź „naiwnych” – ludzi upośledzonych intelektualnie, którzy towarzyszyli mu w podróżach po kraju. Ubierani byli i żywieni na koszt króla, a opiekę nad nimi sprawował specjalny przełożony, „mistrz błaznów”. Błazen kardynała Wolseya, znany jako Patch, zapisał się nawet w historii jako oporny zakładnik w „grze o tron”, którą kardynał przegrał z Henrykiem VIII. W 1529 roku Wolsey razem ze swą świtą był w drodze z Putney do Westminsteru, gdy dotarł do nich dworzanin stolcowy sir Henry Norris z informacją, która miała uspokoić i upewnić kardynała, że nadal cieszy się względami króla. Wolseyowi kamień spadł z serca (przedwcześnie, jak się okazało). Gorączkowo szukając czegoś, co mógłby królowi ofiarować w darze, postanowił dać mu swojego błazna. Patch został przy królu do lata 1535 roku, gdy gwałtownie zakończył swoją dworską karierę, mówiąc kilka miłych rzeczy na temat byłej żony Henryka VIII Katarzyny Aragońskiej, aktualną zaś żonę króla, Annę Boleyn, nazywając rozpustnicą, a jej córkę Elżbietę – bękartem. Henryk niemal zabił go na miejscu, ale w końcu tylko wygnał z dworu.

Anna Boleyn także miała trefnisię, nieznaną nam z imienia kobietę, dla której w 1536 roku nabyła nową suknię i czepek z zielonej satyny. Podobnie najstarsza córka Henryka Maria Tudor: jej trefnisię Jane w latach czterdziestych XVI wieku na jakiś czas zabrała ostatnia żona króla Katarzyna Parr. Przez dwór nieustannie też przewijały się karły, trzymane jako maskotki i ciekawostki. Elżbieta I obsypywała prezentami swoją karlicę Thomasinę, obdarowywała ją sukniami, rękawiczkami grzebieniami z kości słoniowej i pozłacanymi pierścieniami.

Tudorowie trzymali na dworze także sztukmistrzów i kpiarzy, mężczyzn (a niekiedy kobiety), którzy grali rolę błazna dla rozrywki króla. W latach dwudziestych i trzydziestych XVI stulecia „królewskim żonglerem” – jak nazwano go w rachunkach dworu Henryka VIII – był Thomas Brandon, który wydaje się, że był raczej magikiem niż żonglerem we współczesnym rozumieniu tego słowa. Jedna z jego sztuczek wyglądała tak: malował na ścianie gołębia, po czym, wskazując na siedzącego na dachu prawdziwego ptaka, przebijał malowidło nożem, a prawdziwy gołąb spadał z dachu martwy. Will Tarleton – aktor, tancerz i komediant – zyskał ogólnonarodową sławę jako nadworny błazen Elżbiety I. „Wymawiał królowej więcej jej przywar niż jej spowiednicy – napisał siedemnastowieczny historyk Thomas Fuller – i leczył ją z melancholii lepiej niż wszyscy jej medycy”. Elżbieta uwielbiała rodzaj niewybrednej komedii Tarletona, jego żarty i wygłupy, a także sposób, w jaki udawał, że walczy z jej pieskiem, wymachując mieczem i lancą tak skutecznie, że musiała go odesłać z komnaty, bo za bardzo ją rozśmieszał.

Jakub I, obdarzony słynnym przydomkiem „najmądrzejszego głupca świata chrześcijańskiego”, także miał własnego błazna. Jedna z wielu legend dotyczących postaci Archibalda Armstronga – zgodnie z jego własną opinią „najlepszego błazna królestwa” – opowiada o tym, że Archibald, skazany na śmierć za kradzież owiec, błagał króla o łaskę i darowanie mu życia. Powiedział, że niedawno wpadła mu w ręce Biblia i pragnie ją przeczytać „dla zbawienia swojej duszy”, czy zatem król zechciałby odwlec powieszenie go do czasu, gdy skończy czytać Biblię? Król, jak powiadają, zgodził się, na co Archibald odrzekł: „Niech mnie diabli porwą, jeśli przeczytam choć jedno słowo, póki mam oczy otwarte”. Odpowiedź tak rozbawiła króla, że przyjął go na swoją służbę i w 1603 roku zabrał do Anglii.

Pochlebstwa i prawda

Armstrong szybko zaczął korzystać z przysługującemu królewskiemu błaznowi przywileju mówienia władcy przykrej prawdy. Kiedy Jakub skarżył się, że jego wierzchowiec jest cokolwiek za chudy, Armstrong odpowiedział, że najpewniejszym sposobem utuczenia zwierzęcia jest zrobić go biskupem. Ale błazen nie był głupcem * , miał zdolność zawierania korzystnych przyjaźni i zdobywania pieniędzy, nie odznaczając się przy tym nadmiernymi skrupułami. Jego przyjaciel, poeta John Taylor, zadedykował swój utwór Pochwała, starodawność i istota żebractwa, żebraków i żebraniny (Praise, Antiquity, and Commodity, of Beggary, Beggars and Begging, 1621) „jasnemu, olśniewającemu zwierciadłu radości […] i władcy zabawnych konfabulacji”, życząc Armstrongowi „ciętego języka, którym pieniądze innych ludzi zgarniać będzie do swojej sakiewki, oraz szybkich nóg, by mógł wymknąć się pościgowi”. Armstrongowi udało się zostać na dworze znacznie surowszego Karola I, co świadczy o tym, że nie brakło mu również taktu i zdolności dyplomatycznych, o czym nie wspomniano w opowieściach o jego karierze na królewskim dworze.

W coraz bardziej napiętej atmosferze, która ostatecznie doprowadziła do wojny domowej, Archibald Armstrong przekonał się boleśnie na własnej skórze, że dawny błazeński przywilej bezkarnego żartowania ze wszystkiego już nie obowiązuje. W marcu 1638 roku w Whitehall spotkał przypadkiem arcybiskupa Canterbury Williama Lauda, który jechał na posiedzenie rady królewskiej. Tuż przedtem rozniosła się wieść, że podejmowane przez Lauda próby narzucenia w Szkocji jedności wyznania spotkały się z powszechnym protestem na północ od granicy. Armstrong wspomniał coś o tym i zapytał: „I kto jest teraz błaznem?”. Laud pojechał wprost na sesję i poskarżył się królowi, ten zaś nakazał natychmiast wygnać trefnisia z dworu z zakazem powrotu. Lord szambelan dostał rozkaz „niezwłocznego wykonania polecenia”. W ten gwałtowny sposób zakończyła się kariera Armstronga w charakterze nadwornego błazna.

Nie był on jednak ostatnim błaznem królewskim. Tytuł ten przeszedł na jego następcę, człowieka zwanego Muckle John, o którym nie wiadomo nic oprócz jego wysokich standardów dotyczących strojów: w nadwornych rachunkach odnotowane są wydatki na: szkarłatne jedwabne pończochy, jedwabne i srebrne podwiązki, rękawiczki ze skóry jelenia wyszywane złotem i srebrem, kapelusz z piórami i parę perfumowanych rękawiczek podbitych sobolami – „wszystko dla Muckle Johna”. A potem, w 1642 roku nadeszła wojna, która ze wszystkich zrobiła błaznów.

W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Brytyjska monarchia od kuchni. Publikację możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych:

Śródtytuły pochodzą od redakcji. 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Brytyjska monarchia od kuchni
Adrian Tinniswood0
Okładka książki - Brytyjska monarchia od kuchni

Wiadomości z życia brytyjskiej rodziny królewskiej wciąż podbijają media, miliony osób na całym świecie codziennie śledzą z zaciekawieniem...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Upiór w moherze
Iwona Banach
Upiór w moherze
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Jemiolec
Pożegnanie z ojczyzną
Renata Czarnecka ;
Pożegnanie z ojczyzną
Sprawa lorda Rosewortha
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Szepty ciemności
Andrzej Pupin
Szepty ciemności
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall
Gdzie słychać szepty
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Katarzyna Ceklarz; Urszula Janicka-Krzywda
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Zróbmy sobie szkołę
Mikołaj Marcela
Zróbmy sobie szkołę
Siemowit Zagubiony
Robert F. Barkowski ;
Siemowit Zagubiony
Pokaż wszystkie recenzje